Był zimny, deszczowy poranek. Dąbrowa Górnicza była przykryta grubą warstwą chmur i nie zapowiadało się, aby tego dnia słońce uraczyło nas swoimi promieniami. Mimo to nieopodal euro campingu roiło się od ubranych mniej lub bardziej ciepło, biegaczy. Wszyscy byli naznaczeni czarnymi numerami na policzkach, niektórzy przeobrazili się w dzikie zwierzęta, a inni nerwowo pocierali dłonie, aby choć trochę przywrócić czucie w palcach. Skąd to całe zamieszanie? To Runmageddon Hardcore i próba zdobycia weterana, czyli miana którym może tytułować się osoba, która w jednym sezonie pokonała Runmageddon Rekrut (6+ km), Classic (12+ km) i Hardcore (21+ km).
Decyzję o zdobyciu tytułu weterana podjęłam równo 6 dni przed Runmageddon Classic Myślenice. Rok temu z rozgrywek wykluczył mnie (niesportowy) uraz wewnętrzny. Ten sezon był dla mnie bardziej łaskawy, więc stwierdziłam że to idealny moment na spełnienie tego hardcorowego marzenia. W końcu żyje się tylko raz! 😉
DESZCZ, WIATR i JESZCZE WIĘCEJ PIASKU
Na teren startu dobiegliśmy żwawym krokiem, z oddalonego o 300 m, parkingu. Temperatura nie rozpieszczała, bo słupek rtęci pofatygował się jedynie na piąty stopień w skali Celsjusza ochładzając jednocześnie marzenia o słońcu na pustyni. Dodatkowo wiatr i drobny deszcz nie ratowały sytuacji. Atmosferę przed startem ociepliła jednak energetyczna rozgrzewka w błocie, dzięki której mogliśmy złapać temperaturę choć trochę zbliżoną do fizjologicznych wartości (i przy okazji najeść się trochę błota :D).
Koniec rozgrzewki! Kilka bojowych okrzyków, przypomnienie o narzuconym limicie czasu, siwy, duszący dym i strzał! Szybkim tempem ruszyliśmy w las po to, aby za chwilę znaleźć się w rzece- a właściwie bagnie, które swoją błocistą mazią sięgało pach, temperaturą odmrażało palce i nie pachniało zachęcająco. 2 kilometry za nami, zmieniamy scenerię z wodnej na pustynną. Ale niech nie zmyli Was nazwa! Pustynia Błędowska jest ogromnym, odkrytym terenem nad którym beztrosko szalał prawdziwie zimny wiatr, a deszcz nie miał dla nas żadnej taryfy ulgowej. O upale i przyjemnie ciepłym piasku nie było tu mowy. Przy okazji przekonałam się, że do tego biegu zdecydowanie zabrakło mi treningów na plaży. Bieganie po piaszczystym terenie zużywa trzy razy więcej energii i przy okazji tyle samo motywacji. Pierwsze kilometry prowadziły głównie przez pustynię i przyznam szczerze, że już po 4 kilometrach miałam ochotę zatrzymać się, siąść i płakać, że tego nie ukończę. Na szczęście nie byłam sama, a mój kompan skutecznie wybił mi z głowy mazanie się i zwalnianie tempa. W końcu to dopiero początek, a my aby ukończyć bieg, musieliśmy w ciągu 4 godzin zameldować się na punkcie kontrolnym położonym na 14 kilometrze trasy. Pomyślałam: Magda, weź się w garść! W końcu nikt nie zmuszał Cię do tego rodzaju rozrywek.
PAZNOKCIE DO PIACHU
No dobra, kilka przeszkód już za nami.. ściany, zasieki, opony, kilka kółek z nasiąkniętym od deszczu workiem lub kawałem drewna na plecach. Powoli zaczynam łapać rytm, choć nie na długo. Na 7 kilometrze orientuję się, że pod wpływem piachu moje buty skurczyły się o dwa rozmiary, a palce u stóp są systematycznie uciskane. Wysypywanie piasku z butów podczas biegu na pustyni miało tyle samo sensu, co jej zamiatanie. Stawiam krzyżyk nad moimi paznokciami, zaciskam zęby i biegnę dalej. To nie jest bieg dla mięczaków! Po 10 kilometrowej męczarni na pustyni w końcu wbiegamy do lasu. Ten teren zdecydowanie bardziej mi sprzyja, co odbija się również na żwawszym tempie naszego biegu. W końcu mogę złapać oddech, a ukończenie biegu powraca znów na listę rzeczy wykonalnych 🙂 W lesie ktoś zastawił na nas kilka kolczastych pułapek, ktoś inny rozwiesił worki treningowe i opony, a nawet postawił kilka ścian! Wbiegamy na punkt widokowy, pamiątkowe selfie i dalej w drogę!Pokonujemy las z uśmiechem na twarzy, w końcu za chwilę pustynia może rozwiać powody do uśmiechu. Wielkimi krokami zbliża się 3 godzina biegu, a wraz z nią upragniony punkt kontrolny. Po przekroczeniu magicznej granicy pomiaru czasu, nawet pustynia nie robiła na mnie większego wrażenia. Liczyło się tylko to, że trasa zatoczyła koło i od tego momentu kierowaliśmy się już tylko w stronę mety!
POWOLI WIDAĆ KONIEC!
Po 14 kilometrze mijamy kilku zmarzniętych wolontariuszy. Przy temperaturze odczuwalnej rzędu 2 stopni i silnym wietrze, sama nie wiem czy gorzej mieliśmy my, czy oni. Drodzy wolontariusze, musicie jednak wiedzieć, że Wasz wysiłek nie poszedł na marne i byliście dla nas naprawdę ogromnym wsparciem! Szczególnie pan, który pomógł nam i naszym skostniałym dłoniom wymienić baterie w kamerkach, aby nie powtórzyła się sytuacja z Classica w Myślenicach. Nadchodzi czas na "pełnowartościowy" posiłek w trasie w postaci kwaśnych, kolorowych żelek, z którymi pokonujemy małe bajorko i kilka piaszczystych górek. Z nadzieją w oczach wyczekuję powrotu do lasu, ale pustynia nie daje za wygraną. Jeszcze tylko kilka zasieków, rażący prądem "Tesla", garść piachu w oczy i nareszcie widać ścieżkę wchodzącą w drzewa. Jest chyba 18 kilometr- sił ubywa, ale wizja mety motywuje dość skutecznie. Nie czuję już palców u stóp, palą mnie łydki i mięśnie ud. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że nie miałam po tym biegu zakwasów! Dobiegamy do przeszkody, na której dzień wcześniej urzędowałam jako wolontariuszka. To dobry znak, bo do mety już mniej niż 2 kilometry! W tym momencie zaczyna do mnie docierać, że właśnie pokonuję najdłuższy i najbardziej najeżony przeszkodami bieg w moim życiu. Ale zaraz, zaraz... na drodze do tytułu weterana stoi jeszcze ona- pełna przerażająco zimnego lodu, "lodowa". Przejście pod dwoma belkami w całości zanurzając się w lodzie, trochę mnie przerasta. Pierwsze zanurzenie pozbawia mnie tchu, w płucach ścisk, w mięśniach ból. Pokonuję drugą belkę tylko i wyłącznie dzięki namowom wolontariuszy. Najgorsze za mną, teraz tylko drabinka do nieba, trzymetrowa ścianka, banda futbolistów i prawie pięciogodzinny Hardcore dobiega końca. Trzęsąc się i siniejąc z zimna odbieram medal. Zrobiłam to! Przebiegłam 24 km. Jestem weteranką!